Okazuje się, że w Europie można zwiedzić wiele fantastycznych miejsc, mając tylko… samochód! Tak, to zmyślne urządzenie goszczące w większości polskich rodzin potrafi sprawić tyle radości, ile tylko sobie wymarzycie. Dlaczego? Jak? Co ten facet wypisuje? A tak! Wystarczy konkretna ilość paliwa i w drogę! My postanowiliśmy sprawdzić jak mają się drogi w Rumunii, która jest często wybieranym kierunkiem letnich urlopów. Nie poszliśmy na łatwiznę i postanowiliśmy wynająć do tego odpowiedni samochód, a następnie po prostu… jechać. Nie, nie lecieć samolotem – jechać. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy – ale ci faceci z Neo Travel to są szaleni…
Wybór samochodu przyszedł łatwo, bez zbędnych ceregieli. Wypożyczalnia pokazała nam samochody rodzinne ze swojej oferty, a to był strzał w dziesiątkę, bo jechaliśmy we dwóch. Dodatkowe miejsce zapełniliśmy bagażem, śpiworami, namiotem, jedzeniem i napojami energetycznymi. Braszów! Nadciągamy. W pierwszej chwili 1300 kilometrów do pokonania było dla nas wręcz śmieszne. Przecież jedziemy we dwóch, będziemy się zmieniać – mobilizowaliśmy się początkowo.
Droga przez Słowację nie był już tak różowa jak przez do Krakowa, bo pokonywaliśmy kolejne odcinki autostrady, zastanawiając się, gdzie są pozostałe? Wygląda to tak, jakby ktoś zaplanował autostradę w… częściach. Pozostała trasa to dziurawe drogi, które pozwalały na zawrotną prędkość 60km/h. Nieco lepiej było już na Węgrzech, mimo, że bez autostrad i oszałamiającej ilości dróg ekspresowych, to poszło szybko i bezboleśnie. Po 17 godzinach jazdy, niewielkiej ilości snu połączonej z masą zjedzonych hot dogów, wypitej kawy i napojów energetycznych ujawniła nam się granica rumuńska.
Droga od granicy zachodnio-północnej do Braszowa była przejrzysta, bo nie brakowało odpowiednich drogowskazów. Brakowało za to jednolitego asfaltu (patrz akapit o Słowacji). Sam Braszów to już jednak inna bajka. Miasto jest w zasadzie jedną wielką fortecą, stworzoną jeszcze przez Saksonów. Ciężko manewrować sporym, mini vanem w tych wąskich uliczkach, ale już małe samochody, które górowały w Rumunii nad innymi nie miały z tym problemów. Miejscowość całkiem turystyczna, bo na ulicach słychać mieszankę angielskiego, francuskiego, australijskiego czy nawet włoskiego języka.
Postanowiliśmy dać sobie nieco komfortu i spędzić dwie noce w hotelu w samym rynku, aby w pełni wypocząć i być gotowym do drogi powrotnej. Hotel urzekł nas niezłym standardem, a także atmosferą, bo położony był w jednej z budowli fortyfikacyjnych. Zresztą wszystko było tam w takim stylu. Knajpy przypominające westernowe saloony rodem z „Rio Bravo”, pamiątki rumuńskie itd. Po czym trzeba zbierać szczękę z podłogi w Braszowie? Po wizycie w Czarnym Kościele, zwanym Biserica Neagra. Mają tam instrument, który zbudowany jest z ponad 4000 organów.
Do ogólnego wrażenia dorzucam jeszcze fakt, że Braszów leży w… Transylwanii. Co w tym niesamowitego? Jeżeli wiecie, piszcie w komentarzach. Przy okazji okaże się jak czujnych czytelników posiadamy. 😉
Ha , Transylwania to jakże mogło by być inaczej ,kojarzy się przede wszystkim .. no właśnie.
Niespełna 30 km od Braszowa znajduje się Zamek Bran (podobno) należał do hrabiego Draculi , o którym to chyba każdy słyszał .